13.12.2022
OPOWIEŚCI OBOK MATY

Rozmowa była kontrolowana

Jest zima 1981 roku. Na turniej w zapasach w stylu klasycznym organizowany w szwedzkiej Haparandzie PZZ wydelegował grupę reprezentantów. Ekipę w większości stanowili zawodnicy ze Śląska reprezentujący kluby ZAGŁĘBIE Wałbrzych i PAFAWAGU Wrocław.

Turniej zaplanowany był na trzy dni od 10 do 13 grudnia. Na poczet zagranicznego wyjazdu kopalnia węgla kamiennego THOREZ w Wałbrzychu dała do dyspozycji własny autokar. Kierownikiem ekipy był Bernard KNITTER, który jako zawodnik i reprezentant Polski był uczestnikiem Igrzysk Olimpijskich z Rzymu 1960 i Tokyo 1964, a w 1965 roku wywalczył dla naszego kraju brązowy medal Mistrzostw Świata w fińskim Tampare. Tym razem to on odpowiedzialny był za ekipę naszych zawodników.

druzyna.jpg

Turniej, jak to turniej, dla jednych potoczył się lepiej innym wyszło gorzej. Do finałów zakwalifikowało się kilku naszych zawodników między innymi Jerzy FRANAS i Bogusław DĄBROWSKI.

- Finały miały być rozegrane 13 grudnia więc stawiliśmy się rano na hali, a tu ze zdziwieniem wszyscy nas pytają czy my nic nie wiemy? W Polsce ogłoszono Stan Wojenny. - opowiada Bernard KNITTERNie mieliśmy wcześniej żadnych wiadomości. W tamtym czasie nie było przecież żadnej możliwości kontaktu z krajem poza telefonicznym, ale telefony już nie działały.

Byłem kierownikiem ekipy więc musiałem podjąć jakieś decyzje. Chcieliśmy wracać, ale docierały do nas szczątkowe wiadomości, że granice są zamknięte, a drogi poblokowane. Promy do Polski nie kursują i nie latają samoloty. Nie było możliwości dostania się do kraju. Pojawiła się szansa na powrót promem, który płynął z Ystad, ale to już było wyzwanie, bo trzeba było tam dotrzeć, mieć pewność, że nas zabiorą.

Do ekipy docierały kolejne informacje, że mężczyźni w wieku poborowym są automatycznie wcielani do wojska, a przecież wszyscy zawodnicy byli w takim wieku. Zaczęły pojawiać się wątpliwości, a nawet opór przed powrotem.

- Gdyby wrócili, było jasne, że od razu pójdą do wojska. - kontynuuje swą opowieść Bernard KNITTER - Dostaliśmy informację, że pierwszy prom z Ystad wypłynie do Polski 19 grudnia. Docelowo miał wpływać do Gdyni, czy Gdańska i na ten prom możemy się załapać. Skontaktowałem się z naszą ambasadą w Sztokholmie, żeby pomogli nam w powrocie, pomogli zarezerwować bilety. Niestety, ambasada nie miała ani możliwości, ani pieniędzy.

Mówią, że przyjaciół poznaje się w biedzie. Tak było i tym razem.

- Przed naszym wyjazdem z Haparandy, klub i mieszkańcy zorganizowali zbiórkę dla Polaków, również dla naszych rodzin. Wiedzieli, że sytuacja w Polsce jest kiepska ze wszystkim. Zorganizowali w hali miejsce gdzie ją prowadzili. Przynosili żywność, ubrania, a my to wszystko pakowaliśmy w paczki i wysyłali do szkół, domów pomocy społecznej i do różnych innych miejsc.

Na naszą sytuację zareagowali ludzie ze środowiska zapaśniczego nie tylko w Haparandzie. Zgłosiło się chyba pięć klubów, które organizowały zbiórki i jadąc autokarem na prom mieliśmy wstępować do nich i zabierać paczki do autokaru, ale już po pierwszym przystanku autobus był pełen i brakowało miejsca.

Szwedzi zachowali się bardzo honorowo jako gospodarze.

 - W klubie w Haparandzie zaopatrzyli nas w paliwo, żebyśmy mogli dojechać do Ystad. Dali nam nawet kierowcę rezerwowego, Szweda, bo to kawał drogi był i nie chcieli żebyśmy jechali z jednym kierowcą. Jeszcze przed wyjazdem kontaktowałem się z ambasadą. - snuje swą opowieść Bernard KNITTER - Pomimo, że nadal nie mieli możliwości nic zdziałać zaprosili nas do placówki. Mieliśmy - będąc przejazdem - wstąpić na nocleg i  śniadanie.

W ekipie pojawiło się coraz więcej wątpliwości, co do powrotu. Z jednej strony wszystko zostało w kraju, z drugiej niepewna przyszłość zarówno w Polsce jak i za granicą. Każdy miał swoje za i przeciw. Zadecydowano więc, że „kolektyw się kończy” i od tej pory każdy sam decyduje o swoim losie.

- Trzech chłopaków zadecydowało, że wraca. Ze względu na autobus, który trzeba było oddać kopalni wśród jadących na prom miał być nasz kierowca, choć nie bardzo chciał wracać do kraju. Wymyślili więc, że dojedzie on do portu. Potem na prom wjedzie autobusem kierowca z Haparandy, który nam towarzyszył, a następnie wróci na ląd. Wszyscy pozostali, zadecydowali, że zostają. W sumie zostali najmłodsi i ja jako kierownik, bo czułem się odpowiedzialny za ekipę, a poza tym dostałem informację, że bez zawodników nie mam po co wracać.

zapaśnicy-Haparanda-1981.jpg

Ci, którzy mieli wrócić ruszyli w trasę i dotarli do ambasady w Sztokholmie. 

- W ambasadzie powiedziano im, że ta sytuacja polityczna, to nieporozumienia na szczytach władzy i za jakiś czas powinno się uspokoić. Poczęstowali kolacją, a potem udostępnili kierowcom miejsce do spania, żeby przed trasą odpoczęli. Szweda położyli u góry, a resztę na dole. Rano, gdy wstali - by ruszyć w trasę - powiedzieli im, że Szwed już pojechał, bo uznał, że już jest wszystko OK i że powinni dojechać bezpiecznie. Gdy wyjechali w trasę, a on wstał, powiedzieli mu, że Polacy już go nie potrzebują i już dadzą sobie radę z dalszą trasą.

przed-hotelem-Haparanda-1981-(1).jpg

Do autokaru wsiadło dwóch „aniołów stróży”, wyglądało na to, że są ze służb. Przed samym portem już nie pozwalali wysiadać nikomu.

- Nie wiem czy ich namówili czy przymusili. Kierowca pewnie do dziś ma pretensje do mnie, że kazałem mu odwieźć autobus. - wyrzuca sobie Bernard KNITTER - Ci, którzy zostali poprosili o azyl, a dostawało się go z automatu ze względu na Stan Wojenny. Ja nie wystąpiłem na początku, bo wierzyłem, że to będzie na krótko i za jakiś czas wrócimy, więc tylko poprosiłem o pobyt tymczasowy.

Gospodarze turnieju znów nie zawiedli w swojej gościnności.

- W Haparandzie, i ze strony klubu i władz szwedzkich dostaliśmy pełną opiekę, Przez kilka dni byliśmy zakwaterowani w hotelu, potem w schronisku młodzieżowym, gdzie mieszkaliśmy przez parę miesięcy. Dostaliśmy jakąś pracę - trochę półoficjalnie - na przykład odśnieżanie miasta, szkół miejsc użyteczności publicznej i jakieś drobne prace remontowe. Nazywali nas „dziećmi Haparandy”. Przyjęto nas bardzo serdecznie, zajmowali się nami w najlepszym tego słowa znaczeniu. Państwo płaciło za zakwaterowanie i jedzenie. Pieniądze, na które zapracowaliśmy mogliśmy przeznaczyć na cokolwiek, paczki do Polski, czy swoje wydatki. Przez długi czas organizowane były akcje przez miejscowych sklepikarzy. Zrobiła się nawet między nimi rywalizacja na zasadzie „kto da więcej” - wspomina z uśmiechem Bernard KNITTER - Tu niemałą rolę odegrał ojciec Tomasa Johansona, Mistrza Olimpijskiego. Miał swój sklep i jak robiliśmy u niego zakupy, to kazał wpisywać wszystkie wydatki na jego konto.

Z samego wydarzenia zrobiła się głośna sprawa. O naszych zawodnikach mówiły stacje informacyjne na całym świecie, a dzięki temu rozgłosowi pojawiły się propozycje wyjazdu do Niemiec, czy Kanady.

- Minusem tego był mało przyjemny brak informacji i kontaktu, co w Polsce jak z rodzinami. Pierwszy kontakt z rodziną miałem w marcu 82 roku. Rozmowa była kontrolowana…

 

Historię opowiedział: Bernard KNITTER
Foto: archiwum prywatne Bernard KNITTER
Rozmawiał: Piotr Werbowy

Chcesz byćna bieżąco?

dodaj

* Osobie, która przekazała dane Administratorowi Danych, przysługuje prawo do nakazania “zapomnienia danych”. W każdej chwili może ona zdecydować o wypisaniu się z newslettera poprzez kliknięcie w link przesylany wraz z newsletterem i usunięciu swojego adresu e-mail z bazy danych